Na
pierwszą, wspólną wyprawę klubową wyruszyliśmy w słynne pasmo Czarnohory
w Karpatach Wschodnich.
Z Przemyśla wyjechaliśmy w dziesięcioosobowym
składzie rano 23 sierpnia 2002 r. kursowym autobusem PKS. Pokonanie
niespełna 100 kilometrów dzielących nasze miasto od Lwowa zajęło nam 4
godziny. Połowę tego czasu straciliśmy po ukraińskiej stronie granicy w
Szeginiach. Tyle czasu zajęło tamtejszym pogranicznikom sprawdzenie i
ostemplowanie naszych paszportów. W końcu dotarliśmy na peryferyjny
Dworzec Stryjski, gdzie otoczyły nas żebrzące cyganki z dziećmi. Na
dworcu wsiedliśmy do jednego z busów, a za blisko półgodzinny przejazd
do centrum miasta zapłaciliśmy tylko po 80 kopiejek.
W
odnowionym holu dworca kolejowego zauważyliśmy, że kasy są zamykane co
chwilę bez żadnego widocznego powodu, dlatego musieliśmy kilkakrotnie
zmieniać kolejkę, w której staliśmy. Przy okienku kasowym poprosiliśmy o
bilety do Jaremczy w zwykłych, tzw. „plackartnych” wagonach. Trzem z
naszej dziesiątki udało się kupić takie bilety po 6,5 hrywny, lecz gdy
kasjerka zorientowała się, że jest nas więcej i nie jesteśmy Ukraińcami,
natychmiast oświadczyła, iż biletów już nie ma. W rezultacie pozostali z
nas zostali zmuszeni do wykupienia na trwającą tylko 6 godzin podróż
dwukrotnie droższych biletów w wagonach, które pani w kasie określiła
jako sypialne.
Efekt był taki, że i tak cała nasza dziesiątka
wylądowała w dwóch różnych, ale takich samych „plackartnych” wagonach
bez zamykanych przedziałów z miejscami do siedzenia i leżenia. Bywalcy
takich wagonów wiedzą doskonale, jaka panuje w nich atmosfera (dosłownie
i w przenośni), ale taka podróż ma zawsze swój niepowtarzalny urok. W
wagonach sypialnych, czyli po ukraińsku „kupiejnych”, przez które
przechodziliśmy, było zdecydowanie schludniej, ale za to nie można było
w nich doświadczyć takich wrażeń wzrokowych i zapachowych. Na Ukrainie
kasjerki widząc grupę obcokrajowców często sprzedają im bilety
najdroższe, lecz niekoniecznie w najlepszych wagonach. Każdy taki bilet
jest sprzedawany na konkretne miejsce, lecz nie zawsze daje to gwarancję
jego znalezienia i zajęcia. Co ciekawe, kupując bilety w wagonach
sypialnych trzeba najpierw okazać paszporty, a nazwiska pasażerów są
wpisywane na biletach. W ten sposób niektórzy z nas zyskali niecodzienną
pamiątkę z krótkiego przejazdu ukraińskimi kolejami.
Po
wyjeździe ze Lwowa mijaliśmy typowe dla byłego ZSRR miasta i miasteczka
sprawiające wrażenie zaniedbanych, z wieloma opuszczonymi fabrykami. Za
oknami, które oczywiście były zamknięte na stałe, przemykały niekończące
się pola i łąki, pozostałości po komunistycznych kołchozach. W
większości mijanych wsi rzucały się w oczy lśniące kopuły
nowowybudowanych cerkwi. Po przejechaniu mostu nad Dniestrem
zauważyliśmy, że każdy większy most jest pilnowany przez strażnika
uzbrojonego w „Kałasznikowa”. Po czterech godzinach nasz pociąg dotarł
do Stanisławowa (w 1962 roku przemianowanego na Iwano Frankowsk), w
którym mogliśmy oczywiście zobaczyć tylko ładny, przedwojenny dworzec.
Dojeżdżając do Nadwórnej zauważyliśmy pomimo zapadającego już zmroku
pierwsze większe wzniesienia, a potem nareszcie kultowe dla
przedwojennych turystów góry. Za Delatynem trasa pociągu robi się typowo
„górska”, biegnąc powyżej wiosek zboczami gór w kierunku Jaremczy.
Do
Jaremczy dotarliśmy już o zmroku po ponad 6 godzinach jazdy. Nasz pociąg
pojechał dalej przez Worochtę i Jasinę do Rachowa w kierunku granicy
ukraińsko-rumuńskiej. Przed niewielkim, ale ładnym dworcem w Jaremczy
czekał na nas nasz znajomy z Przemyśla, nazwijmy go Kuba, który kilka
tygodni wcześniej zaoferował nam, jak się później okazało
niebezinteresownie, swoją pomoc i przewodnictwo po Czarnohorze.
Zamówionym przez niego busem dojechaliśmy za 14 hrywien od osoby do
Dzembroni. Pomimo zupełnych ciemności wszyscy z zapartym tchem
wpatrywaliśmy się w lśniący w świetle księżyca i głośno szumiący Czarny
Czeremosz. Wrażenie było tym większe, że po minięciu Żabiego (obecnie
Werchowyna) jechaliśmy czymś, co tylko przypominało drogę. Gdy samochód
wjeżdżał w kolejne wielkie dziury i wyboje my podskakiwaliśmy, jak na
sprężynach. Jak mogliśmy się później przekonać, droga do Dzembroni
biegnie równolegle z wartkim potokiem o tej samej nazwie, a w pewnych
miejscach dosłownie korytem potoku. Po większych opadach woda zalewa
często i tak już zniszczoną drogę. Jak nam później wytłumaczyli
mieszkańcy Dzembroni, właśnie dlatego nie jest ona (zresztą jak
większość dróg na Ukrainie) remontowana. Kamieniami i deskami łata się
tylko największe dziury. W 1927 roku po ulewnych opadach z gór zeszła
potężna lawina błota i kamieni niszcząc zabudowania i mosty w dolinie
potoku Dzembronia. Skutki tego kataklizmu w postaci naniesionych głazów
i wielkich kamieni widzieliśmy w tej dolinie wielokrotnie.
Po
dwóch godzinach od wyjazdu z Jaremczy dojechaliśmy do Dzembroni. W
zupełnych ciemnościach ruszyliśmy za Kubą drogą pod górę, potem w dół do
potoku i znów pod górę przez łąki do huculskiej chaty, która miała się
stać naszą bazą. Dotarliśmy do niej po godzinie. Kuba wynajmował chatę
na okres letni od jednej z huculskich rodzin prowadząc w niej coś na
wzór prywatnego schroniska. Składała się ona z dużej sieni, komory,
pokoju, kuchni i poddasza. Obok niej stał dobudowany bardzo oryginalny,
ale jakże nieoceniony dla niektórych prysznic. Położona na wysokości
około 1020 m n.p.m., poniżej zbocza Kosaryszcza, chatka okazała się
dobrą bazą wypadową na jednodniowe wycieczki na grań Czarnohory. Do
swojej dyspozycji mieliśmy pokój z ośmioma pryczami do spania, a każdy z
nas płacił za jeden nocleg 2 dolary. Jeszcze w nocy uzgodniliśmy z Kubą,
że następnego dnia pójdziemy na Smotrec. Zaufaliśmy mu jako dobrze
znającemu teren, ale, jak się później okazało, nasze zaufanie zostało
wystawione na ciężką próbę.
Dzień drugi - 24. 08. 2002
Poranek
okazał się pogodny, wiec z niecierpliwością wyruszyliśmy na naszą
pierwszą czarnohorską trasę. Po pół godzinie od wyjścia z chatki
zeszliśmy do doliny potoku Dzembronia. Stąd ruszyliśmy stromo pod górę
ledwo widoczną ścieżką. Wyszliśmy na długą polanę, a potem znów
wspinaliśmy się dochodząc do widokowej polany na jednej z kulminacji
grzbietu. Po krótkim odpoczynku przy źródełku ruszyliśmy kamienistą
ścieżką w kierunku Wodospadu Munczelowego. Wraz ze zbliżaniem się do
wodospadu pogarszała się pogoda. Niewielki deszcz przerodził się szybko
w prawdziwą ulewę. Gdy zaczęliśmy się już zbliżać do zakosów
prowadzących na grzbiet Smotreca rozległy się potężne grzmoty. Kuba
zadecydował natychmiast, że zejdziemy niżej i przeczekamy burzę.
Przystaliśmy na to, gdyż rzeczywiście robiło się nieciekawie. Po chwili
zaczął padać grad, a pioruny i błyskawice odbijały się echem od
otaczających nas gór potęgując wrażenia. Droga do tego miejsca zajęła
nam łącznie 2,5 godziny. Zaczęliśmy szybko schodzić w dół, a im byliśmy
niżej, tym pogoda robiła się coraz lepsza. Gdy po niespełna pół godzinie
doszliśmy do wcześniej mijanej polany ze źródełkiem, zupełnie się
wypogodziło. Podążając za Kubą skręciliśmy w prawo dochodząc do
pasterskiej zagrody. Sądziliśmy, że prowadzi on nas inną drogą na
Smotrec, ale w końcu zorientowaliśmy się, iż wracamy do Dzembroni. Po
godzinie od polany ze źródełkiem schodząc wyraźną drogą byliśmy już przy
sklepie, w którym mogliśmy sprawdzić jego zaopatrzenie w podstawowe
artykuły i trzeba przyznać, że było ono nienajgorsze.
Rozmawiając
później o pierwszym dniu w Czarnohorze doszliśmy do wniosku, że decyzja
o zejściu z grani podczas burzy była jak najbardziej prawidłowa, ale
nasz przewodnik chyba za szybko zrezygnował z możliwości wejścia na
Smotrec. Do chatki wróciliśmy już sami tą samą drogą co poprzedniego
wieczoru, a Kuba zaproponował natychmiast udanie się na obiad gotowany
przez starszą hucułkę. Tylko część z naszej dziesiątki dała się skusić
na tę propozycję, a Kuba nie potrafił ukryć niezadowolenia z tego faktu.
Prawdopodobnie już sobie zaplanował zainkasowanie od każdego z nas po 2
dolary za jeden posiłek. W tym przypadku nie chodziło nam oczywiście o
pieniądze, gdyż każdy z nas je miał, ale o samą próbę narzucenia nam
pewnych reguł bez wcześniejszego porozumienia z nami. Jak się później
okazało, nie miało to być nasze jedyne nieporozumienie z Kubą.
Dzień trzeci - 25. 08. 2002
Następnego
dnia rano korzystając z pięknej pogody postanowiliśmy wejść na
niezdobyty poprzedniego dnia Smotrec. Z chatki wyszliśmy po ósmej,
czarnym szlakiem wyznakowanym przez Kubę, który też tego dnia nas
prowadził. Najpierw weszliśmy na zalesiony wierzchołek z tyłu chatki, by
następnie zejść połoninką na widokową przełęcz. Tu po raz pierwszy
zobaczyliśmy imponującą grań Czarnohory. Wspinając się stromo błotnistą
ścieżką przez las doszliśmy po ponad 2 godzinach marszu od chatki do
dużej polany z pasterską stają. Była to Hala Czuchrowa na stoku Stepańca
na wysokości około 1410 m n.p.m. Zastaliśmy tam dwóch czarnohorskich
„baców” wypasających bydło i owce powierzone im przez gospodarzy z
huculskich wsi. W okopconej i mrocznej szopie posililiśmy się pysznym
serem i żętycą, mogliśmy się także przyjrzeć odwiecznej „technologii”
wyrobu tych produktów. Huculscy pasterze powiedzieli nam, że podobnie
jak ich przodkowie wychodzą w maju z powierzonym im bydłem w góry, gdzie
wypasają stada do 21 września, nie schodząc w tym czasie bez wyraźnej
potrzeby do dolin.
Z
Hali Czuchrowej wyruszyliśmy następnie do doliny potoku Dzembronia,
tracąc po drodze około 200 metrów wysokości. Po przekroczeniu potoku
wspięliśmy się na rozległą Połoninę Pańską. Tu czekało na nas strome
podejście granią Uchatego Kamienia. W drodze na szczyt mijaliśmy
efektowne formy skalne, a sam wierzchołek rzeczywiście przypominał swoim
kształtem dziwaczną postać z uszami. W samo południe stanęliśmy na
szczycie Uchatego Kamienia wznoszącego się na wysokości 1860 m n.p.m.
Wszyscy byliśmy pod wrażeniem widoków ze szczytu. Podążając granią
weszliśmy następnie na sąsiedni Smotrec (1896 m n.p.m.). Pomiędzy tymi
dwoma wierzchołkami, a także na nich zauważyliśmy mnóstwo starych
zasieków z drutu kolczastego, resztek łusek artyleryjskich oraz kamienne
schrony i rowy strzeleckie. Były to pozostałości z lat I wojny
światowej, kiedy to w Czarnohorze toczyły się zacięte walki, a wielu
żołnierzy różnych narodowości zostało w tych górach na zawsze. Ze
szczytu zeszliśmy graniową ścieżką przedzierając się miejscami przez
ponad dwumetrową kosówkę. Następnie skręciliśmy w lewo i zakosami
doszliśmy do miejsca, w którym poprzedniego dnia burza zmusiła nas do
odwrotu. Podążając w górę potoku Munczel doszliśmy po chwili do trzech
progów skalnych Wodospadu Munczelowego. Warto było wspiąć się wyżej i
pokonać pierwszy z nich, aby dotrzeć do najwyższego i najbardziej
efektownego. Z tego miejsca wróciliśmy do Dzembroni taką samą trasą, jak
poprzedniego dnia pokonując w tym dniu ponad 16 kilometrów i 1000 metrów
różnicy wzniesień. Wieczorem uzgodniliśmy, że następnego dnia wyruszymy
na najwyższy szczyt Czarnohory - Howerlę.
Dzień czwarty - 26. 08. 2002
Z
chatki wyruszyliśmy rano żółtym szlakiem w kierunku Bystreca schodząc do
doliny potoku o tej samej nazwie. Idąc w górę potoku skręciliśmy
następnie w lewo i zaczęliśmy podchodzić lasem na stok Połoniny
Maryszewskiej. Omijając sam wierzchołek, po niespełna czterech godzinach
od wyruszenia z chatki, dotarliśmy do ruin przedwojennego schroniska
Karpackiego Towarzystwa Narciarzy na Maryszewskiej. Z tego popularnego
niegdyś schroniska, tak jak z innych tego typu górskich obiektów w
Karpatach Wschodnich, przetrwały do naszych czasów niestety tylko
zaledwie żałosne resztki.
Po
kilkudziesięciu minutach minęliśmy opuszczoną staję, a następnie
zeszliśmy kamienistym dnem potoku przez las do drogi prowadzącej na
legendarny Zaroślak. Po krótkim odpoczynku nad jedną z najsłynniejszych
karpackich rzek - Prutem, szerokim w tym miejscu na zaledwie kilka
metrów, wyruszyliśmy drogą oznaczoną zielonymi znakami na Zaroślak. Do
II wojny światowej stało w tym miejscu jedno z najsłynniejszych i
najpopularniejszych schronisk Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego. W
miejscu zniszczonego schroniska, w epoce Breżniewa postawiono betonowe
budynki ośrodka dla sportowców. Obecnie mieści się tam hotel, trwają
także jakieś intensywne prace budowlane. Przebycie drogi z chatki na
Zaroślak zajęło nam 6 godzin. Opuszczając Zaroślak podążyliśmy dalej
czerwonym szlakiem, by po 45 minutach dojść do dawnej granicy
polsko-czechosłowackiej oznaczonej w tym miejscu słupkiem granicznym z
numerem 3. Następne dwie godziny zajęło nam wspinanie się na szczyt
Howerli. Niestety, im bliżej było wierzchołka, tym bardziej pogarszała
się widoczność. Gdy w końcu stanęliśmy na wypłaszczonym szczycie
„królowej Czarnohory” (2061 m n.p.m.), widoczność ograniczała się do
zaledwie kilkudziesięciu metrów. Nie dane było nam więc obejrzenie
słynnej panoramy z tej góry.
Z
Howerli wyruszyliśmy kamienistą granią na Breskuł (1911 m n.p.m.), ale i
tam widoczność była kiepska. Podążając granią Czarnohory weszliśmy
następnie na wierzchołek Pożyżewskiej (1822 m n.p.m.). Tam Kuba
zadecydował, że zejdziemy z grani i przenocujemy w stacji
meteorologicznej u podnóża Pożyżewskiej. Na koniec dnia czekało nas więc
jeszcze strome zejście przez gęstą kosówkę do położonej 400 metrów niżej
stacji. W tym dniu pokonaliśmy łącznie 23 kilometry i 1200 metrów
podejścia. Co ciekawe, Kuba zapewniał nas rano, że powinniśmy zabrać ze
sobą jedzenie tylko na jeden dzień i tak też zrobiliśmy. Po blisko
12-godzinnym marszu pozostaliśmy więc z minimalnym zapasem jedzenia, ale
nasz przewodnik w ogóle się tym nie przejął udając się na „nieproszoną”
kolację do nocujących z nami dwóch turystów z Krakowa. Pracownicy
sąsiedniej stacji botanicznej chętnie podzielili się z nami małym
bochenkiem chleba. Musiał on starczyć naszej dziesiątce na cały następny
dzień. Sama stacja sprawiała wrażenie zaniedbanej i brudnej. Noc
spędziliśmy stłoczeni ciasno na podłodze dwóch niewielkich pokoi za
odpłatnością 1 dolara od osoby. Pomimo zmęczenia sen nie przychodził nam
łatwo, gdyż do godziny drugiej w nocy nad naszymi głowami rozlegały się
regularnie donośne odgłosy uderzeń młotków w blachę. Okazało się, że
dwóch pomysłowych robotników zajmuje się właśnie o tej porze wymianą
dachu. Wielką zagadką pozostał dla nas rezultat tych działań, gdyż
wszystkie czynności wykonywali w zupełnych ciemnościach.
Dzień piąty - 27. 08. 2002
Trudy
poprzedniego dnia wynagrodził nam efektowny wschód słońca oglądany ze
stacji meteorologicznej. Wyruszyliśmy rano na stromą ścieżkę biegnącą
przez kosówkę w kierunku grani, z której zeszliśmy poprzedniego dnia.
Trawersując Pożyżewską i Dancerz znaleźliśmy się na odchodzącym od
głównej grani grzbiecie, z którego oglądaliśmy imponujące, poszarpane
Kozły i Szpyci. Po ponad 2 godzinach od wyjścia ze stacji znaleźliśmy
się ponownie na głównym grzbiecie Czarnohory i to w miejscu szczególnym,
gdyż nad Jeziorkiem Niesamowitym. Zawdzięcza ono swoją nazwę chyba nie
tylko niewątpliwej urodzie, ale także opowieściom, jakie na jego temat
krążą wśród Hucułów i turystów. Większość z nas weszła następnie na
pobliski Turkuł (1933 m n.p.m.), gdzie znajduje się kolejny polski
słupek graniczny z 1923 roku. Godzinę później byliśmy już w miejscu, z
którego od głównego grzbietu odchodzi grań Szpyci. Niestety, nie
doszliśmy do jej końca, gdyż Kuba stwierdził, że nie ma na to czasu.
Nacieszyliśmy się za to wspaniałym widokiem na dominującą nad całym
grzbietem Czarnohory Howerlę.
Podążając
dalej granią mijaliśmy wiele okopów z lat I wojny światowej. Kuba
poprowadził nas dalej grzbietową ścieżką trawersującą szczyty Rebry.
Niestety, z tego samego powodu co wcześniej, nie było nam dane wejście
na sam wierzchołek. Kuba nie zamierzał również wchodzić na pobliski
szczyt Gutin Tomnatik, ale tego było już za wiele. Zdobyliśmy ten szczyt
(2016 m n.p.m.) sami, podziwiając w dole m.in. jeziorko Brebenieskuł.
Wciąż poganiani, ominęliśmy także niestety szczyt Brebenieskuła, a nasz
przewodnik wysilił się tylko na stwierdzenie, że to góra, jak każda
inna. Po 7 godzinach od wyjścia ze stacji meteorologicznej byliśmy na
wierzchołku Munczela (1998 m n.p.m.), skąd roztacza się wspaniały widok
na Popa Iwana. Z grani schodziliśmy na przełaj ledwie widoczną ścieżką,
która, jak nas przekonywał Kuba, była czarnym szlakiem biegnącym przez
znaną nam już sprzed dwóch dni staję na Hali Czuchrowej na stoku
Stepańca. Zejście z Munczela przez wysokie trawy było miejscami dosyć
strome i bardzo śliskie, ale nasz przewodnik cieszył się, że przetrzemy
szlak prowadzący wprost do „jego” chatki. Schodząc z Munczela minęliśmy
stado owiec wypasanych przez samotnego pasterza tuż pod granią. Jak
chyba nigdy dotąd smakował nam ser, który kupiliśmy od poznanych
wcześniej baców na Hali Czuchrowej. Po blisko 11 godzinach marszu i
pokonaniu 22 kilometrów dotarliśmy do naszej bazy. Dwaj ochotnicy
musieli jeszcze zejść do wsi w celu uzupełnienia naszych zapasów i po 2
godzinach wrócili w ciemnościach do chatki objuczeni zakupami.
Dzień szósty - 28. 08. 2002
W
szóstym dniu naszej wyprawy postanowiliśmy w końcu zdobyć Popa Iwana i
zobaczyć legendarne polskie obserwatorium na jego szczycie, które
widzieliśmy z oddali poprzedniego dnia. Tym razem wyruszyliśmy z chatki
sami, gdyż Kuba powiedział, że nie może z nami pójść. Jednocześnie wręcz
nakazał nam, abyśmy poszli na Popa Iwana przez Halę Czuchrową, gdyż
poprzedniego dnia zostawił w zagrodzie swoją czapkę, więc byłoby dobrze
gdybyśmy mu ją przynieśli. Tego było już za wiele. Zdawaliśmy sobie
doskonale sprawę, że droga, którą nam proponuje jest dłuższa i bardziej
męcząca, więc nie mieliśmy zamiaru słuchać jego poleceń. Wybraliśmy
trasę z pierwszego dnia naszej czarnohorskiej wędrówki, czyli z zejściem
do potoku Dzembronia i stromym podejściem w kierunku grani. Po dwóch
godzinach marszu, tuż przed Wodospadem Munczelowym, skręciliśmy w prawo
na ścieżkę, która zaprowadziła nas na grań Uchatego Kamienia. Droga z
wodospadu na szczyt zajęła nam godzinę. Omijając wierzchołek Smotreca
skierowaliśmy się na rozległą przełęcz pomiędzy tą górą, a główną granią
Czarnohory. Nieco niżej, po lewej stronie przełęczy widzieliśmy w dole
ruiny przedwojennego polskiego schroniska warszawskiego AZS, którego
gospodarzem był Ludwik Ziemblic. Zlokalizowane na wysokości 1724 m
n.p.m. było najwyżej położonym schroniskiem przedwojennej Polski. Na
przełęczy spotkaliśmy tego samego pasterza ze stadem owiec, którego
widzieliśmy poprzedniego dnia schodząc z Munczela. W trakcie rozmowy
pasterz o imieniu Michajło nagle zbiegł w dół i zniknął z naszych oczu.
Sądziliśmy, że pobiegł za jakąś zagubioną owcą, ale on, tak, jak nagle
zniknął, tak szybko się pojawił niosąc w ręku wielki kawał sera.
Poczęstował nas tym smakołykiem, dając go nam także w całości na drogę.
Chcieliśmy mu zapłacić za ser, ale nie chciał przyjąć pieniędzy.
Pożegnaliśmy Michajłę i ruszyliśmy na Popa Iwana. Droga granią
Czarnohory na szczyt zajęła nam zaledwie pół godziny.
Zbliżając
się do wierzchołka, coraz większe wrażenie robiła na nas znajdująca się
na nim budowla przypominająca średniowieczne zamczysko. Naszym oczom
ukazały się imponujące mury z okrągłą wieżą polskiego obserwatorium
meteorologiczno astronomicznego na Popie Iwanie (2028 m n.p.m.). Potężna
budowla, nazywana kiedyś „białym słoniem”, powstała w latach 1936-1938
kosztem ponad miliona ówczesnych złotych. Miała 5 kondygnacji, w tym
dwie wykute w skale, oraz ponad 50 pomieszczeń. Obserwatorium było
wyposażone w centralne ogrzewanie, siłownię, pompy elektryczne,
parkietowe podłogi oraz nowoczesną angielską aparaturę obserwacyjną z
teleskopami na czele. Mieściła się tam także placówka Straży Granicznej.
Był to najwyżej zamieszkały punkt przedwojennej Polski. Kierownikiem
obserwatorium był późniejszy nestor polskiej turystyki górskiej
Władysław Midowicz, który wcześniej gospodarzył w schronisku PTT na
Markowych Szczawinach pod Babią Górą. Wśród Hucułów krążyły niesamowite
opowieści o budowli na szczycie. Opowiadali sobie, że w środku góry jest
ukryte lotnisko, a teleskopy są tak naprawdę potężnymi działami. Kres
działalności obserwatorium nastał 17 września 1939 roku wraz z napaścią
Związku Radzieckiego na Polskę.
Następnego
dnia na wyraźny rozkaz załoga przeszła na węgierską stronę granicy. Z
relacji świadków tamtych wydarzeń wynika, że za zniszczenie
obserwatorium odpowiedzialni byli sowieci, których „dziełem” było także
unicestwienie wielu polskich schronisk w całych Karpatach Wschodnich.
Sowieci nakazali po prostu rozebrać dach obserwatorium, a w dewastacji
brali również czynny udział niektórzy mieszkańcy pobliskich wiosek.
Resztę dokonała sama natura. Pomimo dewastacji obiektu nie jest on na
tyle zniszczony, aby nie można go było przynajmniej częściowo uratować i
wykorzystać dla turystyki i badań naukowych. Od rozpadu ZSRR upłynęło
już kilkanaście lat, ale obecni gospodarze Czarnohory nie palą się do
zagospodarowania „białego słonia”. Oficjalnie popierają inicjatywę z
połowy lat 90-tych XX wieku zakładającą stworzenie na Popie Iwanie
ukraińsko-polskiej stacji naukowo-badawczej, ale, jak na razie, niewiele
zrobiono w kierunku jej zrealizowania.
W
ruinach obserwatorium spędziliśmy prawie 2 godziny, podziwiając m.in.
rozległą panoramę ze szczytu. Z żalem opuszczaliśmy Popa Iwana schodząc
w kierunku Dzembroni stromym zboczem Smotreca. Droga do wsi zajęła nam 3
godziny. W tym dniu pokonaliśmy 20 kilometrów i 1100 metrów podejścia.
Dzień siódmy - 29. 08. 2002
W
ostatnim dniu naszej wyprawy postanowiliśmy wyruszyć do doliny Czarnego
Czeremoszu. Najpierw wyszliśmy na oddalony pół godziny drogi od chatki
wierzchołek Kosaryszcza (1148 m n.p.m.), skąd mogliśmy podziwiać grań
Czarnohory. Podążając dalej czarnym szlakiem skręciliśmy na kulminacji w
lewo schodząc przez wiekowy, jodłowy las do doliny Bystreca. Po
niespełna dwóch godzinach od wyjścia z chatki dotarliśmy do ujścia
Bystreca do Czarnego Czeremoszu. Znany z popularnej pieśni szum
Czeremoszu zrobił na nas duże wrażenie. Niektórzy z nas, jak na przykład
szczycący się kresowymi korzeniami Stanisław, bardzo ucieszyli się z
możliwości przebywania nad często wymienianą w przedwojennej polskiej
literaturze bystrą, górską rzeką. Spędziliśmy nad nią ponad godzinę. Na
pewno zasłużyliśmy na ten relaks na koniec naszej pierwszej, wspólnej
czarnohorskiej wyprawy. W tym dniu pozostało nam jeszcze przejście
malowniczą drogą wiodącą wzdłuż skalistych zakoli Czarnego Czeremoszu do
ujścia potoku Dzembronia, a następnie dojście do położonej nad nim wsi.
Dzień ósmy i ostatni - 30. 08. 2002
W
końcu nastał smutny dzień pożegnania z Czarnohorą. Wczesnym, zimnym
rankiem zeszliśmy z chatki do wsi, skąd o godz. 6.30 odjeżdżał
archaiczny autobus do Żabiego (od kilkudziesięciu lat noszącego nazwę
Werchowyna). Nazywane kiedyś stolicą Huculszczyzny Żabie było w czasach
zaboru austriackiego największą gminą wiejską Galicji. Po trwającej
godzinę jeździe mieliśmy tyle samo czasu na szybkie zwiedzenie centrum
tej rozległej, porozrzucanej po górach i dolinach miejscowości.
Następnie czekała nas jeszcze trzygodzinna jazda niesamowicie
zatłoczonym, pamiętającym jeszcze chyba czasy Chruszczowa, ale za to
niedrogim autobusem do Kołomyi. Niewątpliwą trakcją tej podróży były
kłęby dymu wydobywające się z kół podczas pokonywania przez autobus
bardziej stromych podjazdów i zjazdów. Jak to często bywa na wschodzie,
ani nasi współpasażerowie, ani kierowca nie wykazywali tym żadnego
zainteresowania. W Kołomyi przesiedliśmy się na kursowy ukraiński
autobus, który po kilku godzinach dowiózł nas szczęśliwie do Przemyśla.
W wyprawie Czarnohora 2002 uczestniczyli: Beata
Groszewska, Karolina Wawszkowicz, Zdzisław Binko, Józef Dobrzański,
Stanisław Frydlewicz, Dariusz Hop, Grzegorz Hop, Andrzej Klimko, Piotr
Pałasiński i Piotr Tadla.
Dariusz „Harnaś” Hop
|